wtorek, marca 26

Musicie wiedzieć, że...

... jestem pracoholikiem. W dodatku pracoholikiem z zapędami perfekcjonistki. Nie uważam tego za problem, wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że jest to jedna z moich dobrych cech. No, może poza momentami, kiedy w słuchawce słyszę "Córcia, dwa tygodnie się nie odzywałaś, masz w ogóle czas coś zjeść?" od mamy i wyrzutami ze strony mojego partnera, który po kilku tygodniach wytężonej pracy dosłownie DOMAGA się spędzenia czasu TYLKO ze mną. Ale taka już jestem, chyba większość moich znajomych zdążyła już się do tego przyzwyczaić.
Uwielbiam mieć dużo do zrobienia - wtedy czuję, że żyję. Nie lubię także nic zostawiać "na potem". Sprawozdanie ma być robione na za tydzień? Co z tego, i tak zrobię dzisiaj, potem nie będzie czasu. Trzeba napisać raport w pracy? Nie ma problemu, będzie na jutro. Dodatkowy dzień w pracy, bo pół załogi jest na L4? Czekaj, tylko sprawdzę czy mam jutro zajęcia, ale prawdopodobnie będę! Taka jestem.
Wiele osób pewnie zarzuci mi, że jestem nieasertywna. Ale to wszystko z asertywnością nie ma nic wspólnego. Bo ja asertywna potrafię być, mogę powiedzieć, że czegoś nie zrobię. Kwestia jest tylko taka, że lubię swoją pracę i nie mam nic przeciwko napisaniu dodatkowego raportu. Oczywiście, zdarzają się dni, kiedy za nic w świecie nie wezmę dodatkowego dyżuru ani papierkowej roboty do zrobienia, bo nie mam czasu bądź mam inne plany. Zdarza się, choć przyznam szczerze - rzadko.
Uważam, że zdanie "Nie mam czasu" nie powinno istnieć. Albo chociaż nie powinno być używane tak często. Bo jeżeli chcemy coś zrobić, to czas znajdziemy zawsze, niezależnie od tego ile mamy do zrobienia. To kwestia chęci, a także - moim zdaniem - organizacji i pewnych trików, których każdy z nas może się nauczyć.
Kiedy miałam 15 lat moi rówieśnicy narzekali, że nie mają czasu nigdzie wyjść, bo są taaaaak zawaleni nauką i pomaganiem w domu... Ja, w czasie, kiedy oni narzekali, po szkole pomagałam w małym sklepiku prowadzonym przez dziadków i mamę, chodziłam do szkoły muzycznej i na francuski, miałam jedną z wyższych średnich w szkole i czas by wyjść ze znajomymi. Organizacji nauczyłam się już wtedy. Bo pracowitości i sumienności nauczyła mnie babcia. Dzięki temu nauczyłam się radzić sobie w dorosłym życiu.
Ale wracając do sedna. Pracoholikiem jestem, to fakt. Ale dodatkowo jestem ambitna, moja mama twierdzi, że za bardzo, że czasem powinnam nauczyć się odpuszczać samej sobie. Może ma rację, nie wiem. Ale moja ambicja powoduje, że staram się być perfekcyjna we wszystkim co robię, niezależnie, czy są to studia, praca czy hobby. Czasami jestem tak pochłonięta pracą i studiami, że wpadam w (jak określa to mój partner) czarną dziurę - zapominam o całym świecie, liczą się tylko, albo przede wszystkim realizowane projekty. I ma rację.
Ostatnio też wpadłam w "czarną dziurę" - praca, studia na dwóch kierunkach, realizacja dwóch projektów badawczych (staram się o stypendium), samorozwój, który w moim przypadku ostatnio ograniczał się jedynie do wizyt w siłowni trzy razy w tygodniu i nauki francuskiego, a w wolnych chwilach dbanie o dom zawładnęły moją głową - i mimo, że w planach na marzec miałam wiele innych projektów, to nawet nie obejrzałam się, kiedy miesiąc minął. A we mnie pozostał niedosyt, bo mam wrażenie, że coraz mniej czasu poświęcam tej stronie. Bo skoro daję z siebie 150% na innych polach działania, to dlaczego nie daję z siebie tyle tutaj? Przecież uwielbiam pisać. Rozważałam nawet rozesłanie swoich wypocin do kilku redakcji, bo zawsze chciałam pisać.
W tym wypadku postanowiłam położyć przed sobą wyzwanie - po pierwsze, chciałabym, by w kwietniu pojawiło się tu 8 - 10 nowych artykułów. Początkowo w planach miałam pisanie co drugi dzień, jednak po głębszej analizie tego problemu i przestudiowaniu kalendarza stwierdziłam, że to niemożliwe.
Tak jak mówiłam, lubię, kiedy wszystko co robię jest perfekcyjne, a artykułom, które tu zamieszczam poświęcam bardzo dużo czasu - napisanie jednego tekstu zajmuje minimum godzinę, a dopracowanie go i znalezienie odpowiednich zdjęć zajmuje co najmniej kolejną godzinę. Dodatkowo w kwietniu dzieje się naprawdę dużo - poza pracą, mam nawał kolokwiów (od 5 kwietnia średnio 2 kolokwia w tygodniu, i tak do końca miesiąca). W pierwszy weekend po świętach także jestem wyjęta z życia, ponieważ pomagam mojemu partnerowi w organizacji pewnego dość dużego przedsięwzięcia, które ma się odbyć już 6 kwietnia. A na dokładkę jeszcze projekty badawcze, każdy inny, mimo że z pokrewnych dziedzin nauki, ale każdemu z osobna muszę poświęcać około 10 godzin tygodniowo, które muszę zamknąć do końca miesiąca, bo w maju czekają mnie kolejne konferencje naukowe, w czasie których będę opowiadać o badaniach jakie prowadzę. A do tego wszystkiego dochodzi fakt, że staram się o staż w laboratorium, co oznacza, że przede mną rozmowy wstępne, egzamin praktyczny, teoretyczny oraz właściwa rozmowa kwalifikacyjna.
Po realnej analizie czasu, jaki mi pozostaje, stwierdziłam, że powinno mi się udać napisać 8 do 10 artykułów.
Mam nadzieję, że Wy nie macie mi za złe utknięcia w mojej "czarnej dziurze" i że zajrzycie tu ponownie, kiedy ukażą się nowe artykuły :)

wtorek, marca 5

Tydzień z życia - Poniedziałek

4.45 - Budzik wyrywa mnie z mojego cudownego, trwającego całe 3 godziny i 15 minut snu. Pierwsza myśl - trzeba my. Druga - nie chce mi się. Trzecia - jeszcze pół godzinki... Czwarta - nie, wstajemy. Kołdra i łóżko, które rano zawsze emituje największe pole grawitacyjne wy grywa. Nastawiam budzik na jeszcze pół godziny.
5.45 - ZASPAŁAM!!!!!!!!!!!! Szybko wyskakuję z łóżka - masakra, jak zimno!!! Naciągam na siebie dres, a w myślach mam tylko jedno pytanie - Co pierwsze - prysznic czy kawa? Obawiam się, że jeżeli kawa będzie pierwsza, nie wyrobię się z wysuszeniem włosów, a jeżeli najpierw wezmę prysznic mogę wyjść z domu bez czegokolwiek w żołądku. Wygrała kawa. Wskakuję pod prysznic, ale nie myję głowy - trudno, gumki do włosów przecież po coś wynaleziono, zwiążę je w koński ogon. Mój prysznic trwał może 10 minut. Szybko się wycieram i wskakuję w ubranie. O balsamie do ciała mogę pomarzyć.
6.05 - Dobra, czas doprowadzić się do stanu używalności, bo jak tak dalej pójdzie, to ludzie na ulicy będą krzyczeć na mój widok.
6.35 - śniadanie. O ile pączka z różą popitą szklanką pepsi, w dodatku zjedzonych podczas sprintu między rożnymi częściami mieszkania, można nazwać śniadaniem.
6.50 - Gdzie jest moja torebka?
7.12 - uff, zdążyłam na autobus. Płaskie buty kolejny raz wygrywają moją wewnętrzną bitwę między pięknym wyglądem a komfortem sprintu do autobusu.
7.25 - telefon - G. pyta kiedy wyszłam z domu bo nie słyszał. Pewnie że nie słyszał, bo spał jak zabity.
7.35 - czemu ten autobus ciągle stoi?!
7.45 - Trasa, którą normalnie autobusy pokonują w 12 minut, trwała pół godziny. Pieprzeni drogowcy, zawsze muszą łatać dziury w asfalcie o 7 rano!
8.00 - Dobiegam do sali wykładowej przed rozpoczęciem wykładu. Jakimś cudem. Plany kupienia świeżego pieczywa i czegoś, co mogłabym zjeść na drugie śniadanie w pobliskiej piekarni poszły w las. Wszystko przez drogowców.
8.45 - "Proszę Państwa, to by było na tyle na dziś" słyszę i wydaje mi się, że się przesłyszałam. Przecież jeszcze 45 minut wykładu! Cudownie, nie ma to jak przyjechać na półgodzinny wykład.
8.55 - tramwaj, kierunek - druga uczelnia. Czas załatwić kilka spraw.
11.00 - Katedra fizjologii, właśnie skończyłam rozbijać wigwam przed gabinetem jednego ćwiczeniowca. Po pół godziny koczowania pod gabinetem stwierdzam, że to nie ma sensu - idę załatwić resztę spraw, wrócę później, może będzie.
11.30 - załatwiam milion innych spraw, udaje mi się kupić coś do jedzenia, wpaść na uczelnię G., by wypić z nim kawę (jak to jest, że on wstając o 7.30 i mając zajęcia o 10 nie jest w stanie nic zjeść przed ich rozpoczęciem?!), wykonać z 5 telefonów, załatwić ubezpieczenie samochodu, zrobić zakupy w Rossmannie i pobiec dalej.
12.30 - Doktora dalej nie ma, a ja mam jeszcze milion innych spraw, wykład za pół godziny i torbę, która waży z 5 kilo. Kocham polować na wpisy.
12.50 - uczelnia po raz drugi. Przed wykładem udaje mi się jeszcze coś zjeść, więc może pół sali nie będzie słyszało jak burczy mi w brzuchu.
15.00 - Koniec wykładów na dziś. Kierunek - tramwaj. W międzyczasie dostaję smsa, że spotkania koła naukowego nie będzie. W takim razie pędzę do mięsnego - będzie spaghetti!
16.30 - wreszcie w domu!
18.00 - obiad ugotowany, pranie zrobione, naczynia pozmywane, mieszkanie posprzątane, ubrania na jutro przygotowane. Marzę o kąpieli, więc postanawiam spełnić marzenie. Kąpiel umilam sobie nowym żelem do mycia ciała, który cudownie pachnie cukierkami... Tego mi było trzeba.
19.00 - Zaraz po kąpieli, poziom mojej energii spada do zera. Nie pomaga nawet kawa. Postanawiam więc zdrzemnąć się chwilę.
22.30 - ZNOWU ZASPAŁAM! Obudził mnie wchodzący do domu mąż. Cudownie. Znaczy się - nie zdążę już poćwiczyć. I będę musiała wstać w nocy, żeby nauczyć się tego, co miałam w planach na dziś po południu.
00.00 - nie mam siły na nic. Zjadłam kolację, obejrzałam nowy odcinek lekarzy (swoją drogą - opera mydlana się z niego robi, nie mam zamiaru go więcej oglądać). Czas na kolejną trzygodzinną drzemkę i kolejny długi dzień.




Myśl przewodnia dnia: ZASPAŁAM!!!!! oraz  Dlaczego wszystko stoi i skąd ludzie mają czas na tak wolne chodzenie?
Dzień sponsorowany przez: hektolitry kawy i ważącą 5 kilo torebkę, w której sama mogłabym się zmieścić.


niedziela, marca 3

Tłumaczy się jedynie winny...

... czyli co się stało, że na blogu nic się nie działo?

W moim życiu dzieje się ostatnio sporo, i choć nie widać tego po ilości wpisów na blogu, to przez ostatni miesiąc zastanawiałam się, kto zabrał mi kilka godzin z doby.
Luty, mimo że krótki dał mi w kość. W trakcie 28 dni pracowałam, studiowałam, domykałam sesję na obu kierunkach, czytałam, przeżywałam perfekcyjny miesiąc, chorowałam i robiłam milion innych rzeczy.
Przede wszystkim od 2 tygodni jestem chora i nie mogę się wyleczyć. Postanowiłam jednak nie dać się chorobie i nie rezygnować z planów, które miałam na ten miesiąc. Póki co jest w miarę, najgorszy okres choroby mam już za sobą - gorączka minęła i odzyskuję utracony głos.
Sesja zaliczona, na obu kierunkach. Wszystko zdane. Na chemii osiągnęłam nawet upragnioną średnią 4.0, co jest sporym wyczynem, biorąc pod uwagę fakt, że pracuję na pełnym etacie i mam jeszcze drugi kierunek.
Perfekcyjny miesiąc okazał się w moim przypadku tak dużym sukcesem, że postanowiłam przeciągnąć wyzwanie na kolejny miesiąc. Ustaliłam już priorytety na marzec, plan idealnego tygodnia też ujrzał już światło dzienne. Wszystko jest przygotowane, teraz tylko trzeba zacząć działać!







Jednym z planów na marzec jest częstsze pojawianie się w sieci. Mam nadzieję, że czas i obowiązki pozwolą mi na publikowanie większej ilości artykułów, ale nie jestem w stanie obiecać, publikowania codziennie, zwłaszcza ze względu na swój perfekcjonizm, ponieważ zawsze staram się dopracować każdy post w najmniejszym nawet szczególe. Mam jednak kilka postów w planach - pojawią się tu między innymi obiecani już ulubieńcy lutego - na razie czekam jednak na powrót aparatu z naprawy, bo chciałabym by zdjęcia były w jak najlepszej jakości. Od jutra rusza znów projekt "Tydzień z życia" - wiele osób pisało, że cykl ten jest dla Was inspirujący, a dla mnie jest on jednocześnie bardzo motywujący, więc czemu nie skorzystać z możliwości motywacji i inspiracji wielu osób jednocześnie? Planuję też artykuł o podejściu do obowiązków w pracy i w domu, a także o wczesnym wstawaniu i organizacji otoczenia. Mam zamiar pokazać Wam, jak z rzeczy, które każdy z nas posiada w domu, stworzyć coś, co przyda się w organizacji czasu.

Myślałam też o stworzeniu twittera i facebookowej strony, dzięki któremu będę mogła informować Was na bieżąco o wielu istotnych rzeczach, ale nie jestem przekonana czy to dobry pomysł.

To by było na tyle, teraz uciekam działać - do zobaczenia jutro w "Tygodniu z życia"!